Na
"taras" dostarczono nam świeżego kokosa. Na naszych oczach został brutalnie ścięty. Gdy
wypiłyśmy jego soki, gospodyni powróciła ze specjalnym narzędziem, przy pomocy którego
wydłubała miękki miąższ i dała nam torebki z cukrem, żebyśmy go sobie dosłodziły.
Panie prawie nie mówiły po angielsku więc podczas zamawiania obiadu urodził się problem i szybko rósł. Nie potrafiły odpowiedzieć na jedno z pytań i mimo kilkukrotnych zapewnień, że informacja ta nie ma wagi życia, strasznie się przejęły. W końcu jedna z nich przybiegła do stolika z telefonem. Po jego drugiej stronie siedział właściciel "resortu" (inaczej tata). Przeprosił, za braki językowe personelu/ rodziny i zapewnił, że się uczą, a potem zapytał co takiego się stało.
- ...nie nie, wszystko jest w porządku... ja chciałam się tylko
dowiedzieć... czy ta ryba w menu, to filet jest czy cała ryba z ościami ?...
(dla zainteresowanych: ryba miała głowę, ogon i kręgosłup)
Śniadanie (bo był to też nasz jedyny nocleg ze śniadaniem w pakiecie) składało się z zielonej herbaty/ kawy i małych pakuneczków z liści bananowych z kokosową zawartością (oraz z widoku na morze).
Panie bardzo zasmuciło, że mimo ich starań
postanowiłyśmy jechać dalej. Zrobiły nam pożegnalne zdjęcie, które chwile
później przyniosły wydrukowane i zalaminowane (!!!). Na swoim egzemplarzu
zażyczyły sobie pamiątkowego tekstu markerem. My też o taki poprosiłyśmy (jest
po tajsku więc nadal nie wiemy co mówi).
Potem zamówiły nam "taksówkę" (motorową), która po błocie i wertepach zawiozła nas na prom na kolejną wyspę.
Potem zamówiły nam "taksówkę" (motorową), która po błocie i wertepach zawiozła nas na prom na kolejną wyspę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz