Nasz mały domek od morza oddziela betonowy murek i cienki pas plaży. Po murku można przejść do sąsiedniego ośrodka, w którym jest zamrażalnik pełen lodów i kawiarnia internetowa (jesteśmy jeszcze w czasach sprzed smartfonów i wszędzie dostępnego wi-fi).
Wystarczy wyjść na ulicę, a motocyklista chętny obwieźć nas po okolicznych atrakcjach zjawia się natychmiast. Wystarczy zsiąść z motoru, a już stoi przy nas trzech bardzo młodych samozwańczych przewodników po wydmach.
Ruszamy razem w stronę białej pustyni. Kiedy po drodze mijamy jeziorko zasnute wielkimi liśćmi, jeden z chłopców wchodzi do wody, przedziera się między zielonymi talerzami aż po szyję i zrywa dla nas kwiaty lotosu. To jest ten moment.
Idziemy dalej wyżej. Zjeżdżamy parę razy w dół na kawałkach plastiku. Suną jak sanki, tylko gorący śnieg parzy skórę i bosym stopom trudno wrócić na szczyt.
Podobno teraz kawałki plastikowej dykty zastąpiono quadami...
Miała to być "historia jednego zdjęcia", ale żeby złożyła się w całość dodam trzy zdjęcia pomocnicze.
Podobno teraz kawałki plastikowej dykty zastąpiono quadami...
Miała to być "historia jednego zdjęcia", ale żeby złożyła się w całość dodam trzy zdjęcia pomocnicze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz