Chłopak z mojego "hotelu", kiedy ustalaliśmy stawkę za wycieczkę, co innego mówił, a co innego pokazywał mi na telefonie (rozmowa odbywała się w holu, a wokół było jeszcze parę osób). Rano odprowadził mnie do przystani, podczas drogi prosząc, żebym cenę rejsu zachowała dla siebie (i jestem prawie pewna, że nie tylko ja otrzymałam taką wskazówkę, i że nie tylko mi trafiła się ta niezwykła okazja specjalnie "for you, my friend").
Wraz z innymi ludźmi z innych hoteli wsiadłam na prom w głąb rozlewisk. Na jednym z przystanków przesiedliśmy się na małe drewniane łódki i wtedy zrobiło się błogo. Sunęliśmy powoli, lekko się kołysząc. Dzięki wodzie upał był całkiem znośny. Z oddali dochodził śpiew. Nad brzegami toczyło się normalne życie. Prano, kąpano się, zmywano naczynia, łowiono ryby, noszono garnki na głowach, debatowano i patrzono w zieloną dal.
Co jakiś czas wysiadaliśmy na ląd. Oglądaliśmy pole ryżowe, po którym łaziło ptactwo i byliśmy w miejscu urodzin św. Cyriaka Eliasza Chavary. Zdążyliśmy też w międzyczasie zjeść dwa posiłki w małym betonowym domku, z mieszkającą tam rodziną. Po pysznym lunchu córeczki gospodarzy (Sandra i Angelina :-)) zatańczyły dla nas parę bollywoodzkich układów, do śpiewu starszej z nich, a ich mama dumnie zaprezentowała nam olbrzymią kolekcję pocztówek i zdjęć przysłanych przez gości.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz