Chyba każdy widział jeden z tych filmów, w których ktoś (najczęściej parę
osób o trudnych wzajemnych relacjach) zostaje zamknięty na noc w supermarkecie,
szkole, bibliotece, czy w jeszcze innym miejscu, w którym wydaje się to równie
mało prawdopodobne?
Krótko po przyjeździe do Dublina rozpoczęłam pracę w pewnym dużym sklepie
sieciowym. Parter zajmowała odzież damska i dziecięca oraz trochę rzeczy z
różnych kategorii, głównie z przeznaczeniem na prezenty (bombonierki, ciastka,
zabawki, książki dla dzieci, itp.). Na pierwszym piętrze były artykuły
wyposażenia wnętrz i dział męski.
Była to praca tymczasowa na okres przedświąteczny. Przychodziliśmy po
południu, jeszcze przed zamknięciem sklepu. Zaczynaliśmy od podnoszenia z
podłogi porozrzucanych przez klientów ubrań. (Irlandzki styl zakupowy.
Przechodzą przez sklepowe alejki niczym tornada, ładując do koszyków ile się da
i nie oglądają się za siebie. Z pełnymi koszykami biegną od razu do kas,
omijając przymierzalnie. W sklepach jest więc na ogół specjalny punkt przyjmujący zwroty i prawie zawsze stoi przed nim bardzo długa kolejka.)
Kiedy wszystko
wisiało już we właściwym porządku (od najmniejszego do największego rozmiaru),
przechodziliśmy do zaopatrzenia. Kończyliśmy koło dwudziestej trzeciej.
Pewnego dnia, kiedy wieszałam na górze dekoracje świąteczne, a reszta mojego
zespołu na dole zajmowała się innymi zadaniami, zgasło światło. Sklep znajdował
się w centrum handlowym, a na jego korytarzu trwały prace remontowe, więc
chwilowa awaria specjalnie mnie nie zdziwiła. Tyle że światłość nie powróciła,
a piętro niżej nie usłyszałam żadnego zamieszania z tego powodu. Po omacku
doszłam do szatni i zorientowałam się, że mimo że dopiero dwudziesta druga, to
najwyraźniej zostałam sama.
Zadzwoniłam do ochrony centrum handlowego, której numer na szczęście wisiał
w gablocie i zgłosiłam problem. Problem chyba nie pojawiał się często, bo
ochroniarz z niedowierzaniem poprosił, żebym podeszła do siatki (takiej
ażurowej zasuwanej bramy, na jaką najczęściej zamykane są sklepy w centrach
handlowych), następnie wykonał telefon do kierownika, a ja czekałam i
korzystałam z nielicznych atrakcji, jakie ciemny sklep zapewnia więzionym
pracownikom.
Podczas kolejnego spotkania przy bramie nie byliśmy już sami. Na korytarzu
zebrało się kilku zatroskanych panów z ekipy remontowej, dołączył też do nas
policjant z rowerem i krótkofalówką. Ponieważ stałam w ciemności, a ludzie
mówiący do siatki, są brani za wariatów, to za każdym razem, kiedy towarzystwo
się powiększało, kazano mi udowadniać swoje istnienie (machałam więc i mówiłam
hello).
W końcu po drugiej w nocy przyjechał taksówką pachnący alkoholem
przedstawiciel sklepu aby mnie uwolnić. Tuż przed wyjściem odbiłam kartę
pracowniczą i wróciłam do sześcioosobowego pokoju w hostelu, gdzie chwilowo
mieszkałam.
Następnego dnia zostałam zaproszona na rozmowę do gabinetu kierownika i od
tego momentu na zakończenie pracy zaczęto nas liczyć.
Rzeczywiście sytuacja filmowa. Piękne to zamieszanie na zewnątrz sklepu.
OdpowiedzUsuń